Canneto Di Caronia
Spokojna mieścina leżąca na trasie Mesyna-Palermo niedawno stała się centrum zainteresowania miejscowych władz, mediów, a także badaczy zjawisk paranormalnych oraz egzorcystów. Spokojna mieścina leżąca na trasie Mesyna-Palermo niedawno stała się centrum zainteresowania miejscowych władz, mediów, a także badaczy zjawisk paranormalnych oraz egzorcystów. Wszystko przez nagle wybuchające lodówki, telewizory, liczniki gazowe, a nawet... krany! Jedno z wielu mieszkań, w których wybuchły tajemnicze pożary. Gdyby nie tajemnicze wydarzenia, nikt pewnie nie zainteresowałby się osadą, w której mieszka ledwie 150 osób i której jedyną atrakcją jest przepiękna plaża. Jednak w połowie stycznia 2004 roku miały tu miejsce zdarzenia, których naukowcy nie są w stanie wyjaśnić. Dwadzieścia domostw padło ofiarą eksplodujących urządzeń AGD, mieszkańców ewakuowano, zaś władze ogłosiły stan wyjątkowy. Na ulicach pojawili się karabinierzy, stada dziennikarzy oraz mniej lub bardziej wykwalifikowani "łowcy duchów". Dwie jednostki straży pożarnej czuwały w gotowości przez 24 godziny na dobę, a specjalistyczny sprzęt mierzył pole elektromagnetyczne, warunki meteorologiczne i fale radiowe wokół osady. Massimo Polidoro (kuca) bada kable elektryczne. Ogólna frustracja z powodu niemożności ustalenia faktów przywiodła zdesperowanych mieszkańców do zawezwania egzorcysty. Antonio Pezzino, którego dom pierwszy padł ofiarą dziwnych zdarzeń, stwierdził: "Widziałem, jak domowa klimatyzacja spłonęła w 30 sekund i nie potrafię tego wyjaśnić. Być może czas poszukać pomocy gdzie indziej". o. Gabriele Amorth Ludzie musieli powyrzucać swój popalony dobytek. O wiele bardziej dramatyczne zajścia miały miejsce w 2000 roku w chilijskim miasteczku Iquique. W krótkim czasie doszło tu do serii siedmiu pożarów w jednym domu, zaś mieszkańcy uparcie twierdzili, że wybuchom ognia towarzyszyły przemieszczające się przedmioty i spadające ze ścian obrazy. Artykuł: Igor Wójciński Źródło: gwiazdy.com.pl
Zastraszacze
Wszystko na nic - do jednoznacznych konkluzji nikomu nie udało się dojść. Podejrzewając przebicia z sieci elektrycznej, firma Enel, zaopatrująca tę okolicę w energię, odcięła dostawy i dostarczyła samodzielny generator. Następnego dnia i on stanął w płomieniach. Canneto pogrążyło się w ciemnościach, z rzadka tylko rozjaśnianych nowymi pożarami. Bo mimo wyłączenia dostaw energii, fotele, pralki i bojlery płonęły dalej aż miło.
Kiedy przestało się wreszcie palić, telefony komórkowe mieszkańców i alarmy w samochodach zaczęły się włączać samoczynnie. Pedro Spinnato, burmistrz miasteczka, ocenił sytuację krótko: "Co chwilę przyjeżdżają do nas ekipy naukowców, którym wydaje się, że to jakieś oszustwo, albo że rozwiążą zagadkę w dwie minuty. Wszyscy są w błędzie".
To diabelska sprawka!
Na miejscu zdarzeń pojawił się światowej sławy egzorcysta, ojciec Gabriele Amorth, który już po wstępnym badaniu nie miał wątpliwości, że za wszystkim stoją diabelskie igraszki. Samoczynny zapłon urządzeń, które nawet nie były podłączone do prądu, mógł być tylko dziełem sił nadprzyrodzonych. W wywiadzie dla włoskiej gazety "Il Messaggero" ujął sprawę treściwie: "Widziałem już takie rzeczy: demony wchodzą do domu i przejmują kontrolę nad urządzeniami elektrycznymi".
Duchowny uznał tajemniczą obecność za wyjątkowo złośliwy typ demona, gdyż w obecności większej ilości ludzi powstrzymywał się on od swoich działań. Ksiądz nie odprawił egzorcyzmów, wezwał jedynie mieszkańców do modlitwy.
Winna Etna albo elektrony
Naukowcy zgromadzeni w miasteczku podśmiewali się z wyjaśnień egzorcysty, ale ich własne teorie nie okazały się wcale lepsze. Jedna z nich mówi o dużej chmurze naładowanych elektronów, która zgromadziła się w głębi ziemi i, szukając ujścia, wydostała się poprzez kable elektryczne i rury kanalizacyjne, powodując gwałtowne reakcje.
Tymczasem burmistrz miasteczka otrzymał anonimowy list, sugerujący, że dobrze byłoby złożyć ofiarę z czarnego kozła i zebrać jego krew. Nie wiadomo, czy pomogłoby to na elektrony czy raczej na szatańskie sprawki, dość powiedzieć, że pan Spinnato nie chciał korzystać z takiego rozwiązania. Pozostawało więc zaufać badaczom. Ci zaś zaproponowali kolejne rozwiązanie zagadki.
Oto wszystkiemu miałaby być winna góra Etna, a konkretnie sam wulkan. Choć Canneto leży po drugiej stronie wyspy, możliwe było jednak, że opary metanu przedostawały się pod ziemią, szukając ujścia. Etna dawno już nie wybuchała, nagromadzenie gazów powinno być duże. Metan, jak wiadomo, jest nie tylko wysoce łatwopalny, ale także bezwonny. Gdyby znalazł ujście w pobliżu urządzeń elektrycznych, mógłby doprowadzić do ich podpalenia.
Dlaczego jednak nie zarejestrowano obecności gazu na urządzeniach pomiarowych i, przede wszystkim, jak mogło dojść do zapłonu, skoro miasteczko odłączono od prądu? Na te pytania odpowiedzi jak do tej pory nie ma.
Poltergeist czy podpalacz?
Jedną z osób, które zajęły się tajemniczą sprawą był Massimo Polidoro, psycholog i współzałożyciel Włoskiego Komitetu Badania Spraw Paranormalnych (CICAP), autor wielu książek i stały współpracownik pisma "Sceptical Inquirer". Przybył on do Canneto na zaproszenie włoskiego wydania magazynu "Focus" i rozpoczął badania nad wypadkami. W rozmowie z nami przyznał, że wyklucza raczej zjawiska naturalne i paranormalne, choć oczywiście pojawiły się liczne głosy wskazujące na "demony" czy też "poltergeisty".
W czasie jego pobytu w osadzie żadne tajemnicze zdarzenie nie miało miejsca, co bez wątpienia utrudniało bezpośrednią obserwację. Zwrócił jednak uwagę na ciekawy fakt: pożary zawsze wybuchały, kiedy ludzie byli w pobliżu. To może wskazywać na celowe działanie człowieka. - Rozmawialiśmy także z technikiem Telecomu, który przybył na miejsce zaraz po feralnych zdarzeniach i który pokazał nam kawałki spalonych kabli elektrycznych - powiedział "Gwiazdom" badacz. - W jego opinii zostały one nadpalone przez niewielkie źródło ognia od zewnątrz, być może przez zapalniczkę. Obecnie specjaliści badają fragmenty kabla, by zweryfikować pierwotne hipotezy.
Strażacy w ciągu dwóch tygodni zużyli w Canneto tyle gaśnic,
ile normalnie w ciągu pół roku.
Polidoro skojarzył tutejsze dziwne wypadki z innym zdarzeniem, które miało miejsce we Włoszech. Ledwie kilka tygodni po wydarzeniach w Canneto prasa szeroko relacjonowała historię pewnej mieszkanki Rzymu, której nóż eksplodował w ręce podczas krojenia sera. Początkowo myślano, że w nożu mógł się znajdować niewielki ładunek wybuchowy. Teoria taka nie jest kompletnie wyssana z palca, wiadomo bowiem, że zdarzają się ataki terroryzmu przemysłowego, podczas których sprawcy zatruwają bądź uszkadzają różne produkty dostępne w supermarketach. Bliższe badanie wykazało jednak, że nieuważna kobieta postawiła kostkę sera na kablu elektrycznym, który przecięła ostrym narzędziem, natychmiast powodując zwarcie.
Tymczasem w Canneto di Caronia wszystko powróciło do normy. Dziennikarze, badacze i zastępy policji opuściły mieścinę. Mieszkańcy powrócili do swoich domów. Pozostało kilka mniej lub bardziej naukowych hipotez oraz wielka i niewyjaśniona tajemnica. Być może potrzeba kolejnych podobnych przypadków, aby badaczom udało się dotrzeć do jej sedna.Jak z Archiwum X
Tajemnicze wydarzenia z sycylijskiej osady nie są bynajmniej odosobnione. W lutym bieżącego roku mieszkańcy części amerykańskiego stanu Nevada zauważyli, że ich alarmy samochodowe włączają się same, a elektryczne zamki nie chcą działać. Lokalny dealer Forda odebrał w ciągu dnia aż sto telefonów od zaskoczonych kierowców.
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że centrum zdarzeń znajdowało się w pobliżu słynnej Area 51 - miejsca, gdzie rzekomo przeprowadza się badania na Obcych. Logicznym wyjaśnieniem zaburzeń działania elektrycznych urządzeń może być obecność wojskowej bazy z całym elektronicznym sprzętem do zagłuszania transmisji i monitorowania okolicy, jak również aktywność słońca. Armia jednak, jak to ma w zwyczaju, wyparła się jakiejkolwiek działalności zakłócającej w tej okolicy. Z kolei fale ze słońca objęłyby swym działaniem znacznie większy obszar. Sprawa pozostaje niewyjaśniona.
Ani władze, ani strażacy nie wierzyli ich zeznaniom, dopóki szczególnie groźny pożar nie sprawił, że kilka jednostek straży musiało brać udział w akcji. Świadkowie przyznali, że wewnątrz domostwa słychać było krzyki i zawodzenia oraz że stoły i krzesła przemieszczały się same po podłogach. Ogień udało się ugasić, na niewiele się to jednak zdało, bo tego samego dnia jeszcze kilka razy płomienie wybuchały "znikąd" i ponownie musiała interweniować straż. Wśród miejscowej ludności rozeszły się pogłoski, że "nawiedzony dom" był kiedyś siedzibą miejscowego czarownika, obdarzonego wielką mocą.
Rodzina Makongoza w desperacji przeniosła się nawet do innego miasta, odległego o 60 kilometrów od pierwotnego miejsca zamieszkania. Nie na wiele się to zdało, gdyż po kilku miesiącach spokoju pożary zaczęły się na nowo. Zrozpaczeni ludzie zwrócili się poprzez prasę do swych pobratymców o modlitwę za nich, władze bowiem nie potrafiły im pomóc. Zawezwany na pomoc przedstawiciel Stowarzyszenia Tradycyjnych Uzdrawiaczy Południowej Afryki rozłożył tylko ręce i zaproponował skonsultowanie się z osobami, które nękał podobny problem.
fot. BEW
Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.